W 1972 roku Brytyjski Transamerykański Komitet Ekspedycyjny wspierany przez Armię Brytyjską oraz rządy Panamy i Kolumbii zorganizował przedsięwzięcie pod nazwą „Przeprawa przez Darien”. Celem przeprawy było przedarcie się przez obszar niezdobytej dżungli mieszczący się pomiędzy Ameryką Środkową a Południową – „El Tapon del Darien”.Jest to bagienne indiańskie terytorium, gdzie nigdy jeszcze nie było białego człowieka. Rejon ten pulsujący krzykliwymi tonami ptaków, wibrujący życiem owadów i zwierząt (w tym tapirów, ocelotów i małp) dotknięty jest malarią i innymi chorobami. Oddział przed którym stało to zadanie składał się z 59 mężczyzn i 5 kobiet z Wielkiej Brytanii i Ameryki, 70 żołnierzy wspieranych przez samolot Armii Brytyjskiej typu ,”Beaver”, amerykańskie, panamskie i kolumbijskie helikoptery wojskowe, samoloty transportowe średniego zasięgu oraz służbę medyczną wszelkich specjalności. Były również trzy specjalnie w tym celu zbudowane i kompletnie wyposażone Land- i Range-Rovery, 29 kuców (z których tylko 5 dotarło do granicy, gdyż inne potonęły w głębokim bagnie bądź zmarły wskutek chorób oraz od ukąszeń nietoperzy – wampirów i pijawek) i wiele koni. Cała ta grupa posuwała się naprzód z prędkością 4 km dziennie. Było wiele ofiar. Międzynarodowa Ekspedycja Darien po 99 dniach ciężkiej walki w najbardziej niesprzyjających warunkach została uwieńczona powodzeniem.
Mapka rejonu Darien
Dwanaście lat później czterech Niemców i jeden Chilijczyk spróbowali odbyć taką samą podróż. Celem naszej wyprawy było nie tylko przedarcie się przez dżunglę, lecz również zbadanie różnych gatunków ryb słodkowodnych żyjących w rejonie Darien, w „krainie mnóstwa ryb”, co w narzeczu indiańskim zwie się „Panama”. Bez żadnej pomocy medycznej, bez helikopterów i specjalnych pojazdów, źle wyekwipowani, w piątkę postanowiliśmy po raz drugi zdobyć ten obszar. Jedynie nasze nogi, czarterowy samolot i silna wola mogły pomóc nam w przedarciu się. Spotkaliśmy się w stolicy Panamy: fotograf Cristina Taras, słynny pisarz niemiecki Hans J. Myland, hodowca ryb i odkrywca wielu nowych gatunków Peter Frech, kamerzysta Alex Mewes, no i ja. Po przykrym incydencie, jakim było skonfiskowanie mojego „miiosli” (jest to rodzaj kaszy – moje podstawowe pożywienie w dżungli) przez celnika, który usiłował odebrać mi także moje rybie lekarstwa i sieci, na miejscu w stolicy dowiedziałem się, że Alex Mewes spóźnił się na połączenie lotnicze do Panamy. Oczekując go, zrobiliśmy sobie krótką wycieczkę do Gatun* Lakę i nad Rio** Chagres. Rezultat naszej wyprawy to pojedyncze egzemplarze Pimelodella chagresi i miliony ryb Tucunere (Cichlidae ocellaris). Ryba ta została sprowadzona do Kolumbii w 1965 i 1972, a już do 1973 wytępiła 6 rodzimych gatunków ryb (FAO nr 213) i teraz panuje wszechwładnie w jeziorach i rzece. W trakcie mojej krótkiej wyprawy doszedłem do wniosku (podobnie jak Meek i Hildebrand w 1914), że konsekwencją wybudowania Kanału było zakłócenie środowiska naturalnego tego regionu, co spowodowało wyginięcie wielu gatunków ryb. Przynajmniej 7 spośród wcześniej zarejestrowanych gatunków zostało zniszczonych, w tym Hypostomus, Astyanax, Brycon, Curimałas, Trihoracocharax, Micreoeleotris panamensis i Priapichthys tridentiger. Jedyną rodzimą rybą, którą można było spotkać, była piękna Pimelodella. Jest tylko kwestią czasu uśmiercenie, przez sprowadzone pielęgnice, również tego gatunku. Później, gdy Pimelodella już nie będzie, pielęgnice wymordują się wzajemnie. Znacznie bardziej radosna była nasza wizyta w „ósmym cudzie świata” słynnym Kanale Panamskim. Ukończony w 1914 osiąga przepustowość do 40 statków dziennie. Zobaczyliśmy tam załadowany bronią rosyjski statek płynący do Nikaragui w momencie przeprawiania się przez Miraflores. Każdy statek płaci do 45.000 dolarów – całkiem intratny interes. Nic więc dziwnego, że rząd panamski domagał się zwiększenia udziału w zyskach. Panamczykom przyznano prawo suwerenności Kanału w 1979 roku, w roku 2000 przejmą Kanał całkowicie na własność. Byliśmy również na Moście Ameryk (most ten łączy północną i południową część miasta, a zarazem oba kontynenty), skąd rozciąga się widok na schludne śródmieście i Stare Miasto pokryte szeregami malowniczych domków drewnianych zbudowanych u schyłku ubiegłego i na początku naszego stulecia. Na przepełnionych ulicach dominują kolorowe autobusy. Mkną one ulicami z niewiarygodną prędkością, urządzają wyścigi, wyprzedzają się wzajemnie z piskiem opon. Urzekł nas także widok Panamczyków siedzących na chodnikach i bijących w bębny. W trzecim dniu naszego oczekiwania, pilot wynajętego przez nas samolotu czarterowego zaoferował się przerzuta nas w rejon Darien, a Axel miał dolecieć później mniejszym samolotem za pół ceny. Zgodzliśmy się i wylecieliśmy o godz. 6.00 następnego ranka. Przez dwie i pół godziny nie widzieliśmy pod nami nic poza wypalonymi lasami. Zastanawiałem się, czy istnieją jeszcze jakieś dziewicze dżungle. Zasoby leśne stanowiące w 1850 roku 92% powierzchni dziś zostały zredukowane do poniżej 37%. Widzieliśmy koniec Autostrady Panamskiej na południe od Lago Bayano a wkrótce ujrzeliśmy Yavizę – miejsce naszego pierwszego postoju. Podejście do lądowania było przerażające. Lecący przed nami jaskrawożółty dwusilnikowiec dopiero co zderzył się przy lądowaniu z płytą „lotniska” o wymiarach 3 x 3 m i runął do Rio Chico. Nasz pilot obiecał zrobić to lepiej, lecz wiedzieliśmy, że krótki i niebezpieczny pas startowy był „ostatnim podejściem” wielu samolotów.
Sturisoma panamense (samiec)
Jakże byliśmy szczęśliwy, gdy poczuliśmy grunt pod nogami. W celu przeprawienia się przez rzekę do wioski musieliśmy załadować nasz ciężki sprzęt na łódź wydrążoną z pnia. Wpływ Pacyfiku powoduje wysoki przypływ na rzece Chico jeszcze na odcinku oddalonym 150 km od San Miguel. Prąd na rzece zmienia się dwukrotnie w ciągu dnia, wynikiem czego jest głębokie czarne grzęzawisko, w którym utknęliśmy podczas podchodzenia do brzegu. Mieszkańcy Yavizy, głównie Indianie z plemienia Chuco i Murzyni witali nas serdecznie, chociaż lub dlatego, że biali docierają tutaj rzadko. Wreszcie mogliśmy udać się na spoczynek do „Hotelu pod trzema Amerykami”, jedynym hotelu w Yavizie, a zarazem jedynym hotelu na świecie usytuowanym w miejscu, gdzie spotykają się trzy Ameryki. Tego popołudnia wyruszyliśmy długą, wąską, wydrążoną z pnia łodzią w górę Rio Chico w poszukiwaiu czystej wody. Łowienie ryb okazało się niemożliwe. Rzeka w tym miejscu bardziej przypominała potok. Mimo to nurkowałem wyposażony w maskę i małą sieć. Widziałem wiele egzemplarzy Pimelodella chargesi – zębaczy o żółto ubarwionym ciele z dwoma czarnymi pręgami biegnącymi od nosa do ogona; jedna biegnie przez środek, druga zaś w poprzek grzbietu. Fascynująca uroda tej ryby może konkurować z pięknem zębacza angelicus (Pilmelodella pictus) z Kolumbii. Były tam również, pełna wdzięku Sturisoma panamense, kilka dużych ryb – noży (prawdopodobnie Sternopygus dariensis) i kilka zbrojników kolumbijskich. Musieliśmy wypchnąć łódź na brzeg, gdyż było zbyt płytko, aby wiosłować. Wracając do wioski ujrzeliśmy, że Alex już na nas czeka. Miał mały wypadek; w trakcie przeprawy przez rzekę, wypadł z wąskiego czółna. Kręcił wtedy film i wpadł do wody ze swoją kamerą. Tak więc cały wieczór, aż do późnej nocy, spędziliśmy na rozbieraniu sprzętu na części w celu zakonserwowania go.
Autor nad Rio Chucunaque
Zdjęcie autora
Wcześnie, następnego ranka wyruszyliśmy w górę Rio Chucunaque. Widzieliśmy Indian zwożących banany w dół rzeki i kobiety indiańskie gotujące strawę na brzegu. Inne zajęte były praniem tych nielicznych sztuk odzieży, które posiadały. Mulista brązowa Rio Chucunaque jest za szeroka i ma zbyt wartki nurt, by żyły w niej ryby typu akwariowego. Tak więc wpłynęliśmy na Tupisę. W tym maleńkim potoku (szerokim na pół metra) znalazłem pierwszą podniecającą zdobycz tej wyprawy: Phenagoniates macrolepis, rybę z gatunku Tetra, godną uwagi ze względu na brak płetwy miednicowej. Innymi południowoamerykańskimi rybami z gatunku Characidae z tą cechą są Hopliae, Erythrinus, Pyrrhulina, Lebiasina i występująca jedynie w Afryce Neolebias ansorgii. Ich wydłużone przezroczyste ciała przyozdobione są smołowatoczarną pręgą ciągnącą się od dolnej wargi do nasady ogona obrzeżoną od góry złocistożółtą kreską. Nigdy przedtem nie widziano żywych okazów tej ryby; Meek i Hildebrand zdołali zebrać tylko martwe egzemplarze w 1911 i 1912 r. Gdy szedłem w górę strumienia, poprzez czystą wodę, w grząskim dnie ujrzałem więcej okazów Tetra płynących tak szybko, że nie byłem w stanie nadążyć za nimi wzrokiem.
Gambusia regani (samiec)
Polując na nie ręczną siatką, zanurzony po ramiona w wodzie, zdołałem złowić 6 okazów. Droga powrotna była bardzo uciążliwa, lecz piękna jasnozielona Hydrophila i paprocie rosnące po obu stronach ścieżki umilały mi podróż. Peter obejrzał moją zdobycz w zdumieniu i sam próbował złowić kilka takich ryb, lecz bez powodzenia. Udało mu się natomiast złowić kilka żyworódek okazów pięknych Gambusia (prawdopodobnie G. nicaraguensis, które rzadko udaje się importować żywe). Złowił także dużego czarno nakrapianego srebrnego topora (Gasteropelecus cf. maculatus). Cechy wody tego przezroczystego bystrego strumienia były zdumiewające: pH 6,8, stopień twardości 12°n, przewodność o współczynniku 350. Temperatura wody wynosiła zaledwie 23°C, podczas gdy temperatura powietrza przekraczała 35°C. Żar lał się z nieba, wilgotność powietrza była duża. Wkrótce Cristina, Peter i Hans padli bezwładnie na dno łodzi. Ciepława woda nie była wcale orzeźwiająca, a chmary dokuczliwych komarów krążyły nam nad głowami. Wkrótce zaczęliśmy odczuwać na własnej skórze, jak musiała wyglądać pierwsza przeprawa przez rejon Darien. W asyście Petera, który zdążył już dojść do siebie, zakopałem mój wielki włók w głębokich wodach Tupisy. Aby wyciągnąć sieć na brzeg musieliśmy usunąć dryfujące kłody drewna i zatopione pnie. Złowiliśmy białawo-żółto-różowo ubarwioną Ageneiosus caucanus z ciemnoniebieskimi plamami (nigdy dotąd nie oglądaną w akwarium), kilka Aequidens coeruleopunctatus, jedną Cichlasoma tuyrense z sześcioma plamami układającymi się od środka do nasady ogona i pierwszy żywy okaz czerowono-nakrapianej Cichlasoma calabrense z niewiarygodną świetlną pręgą na płacie skrzelowym. W sieci znalazło się także kilka okazów Hypo-stomus i żółto-nakrapiany Ancistrus. Nasz wysiłek został więc nagrodzony. Byliśmy tak podekscytowani naszymi zdobyczami, że obudziliśmy pozostałych i razem powiosłowaliśmy dalej w górę rzeki. W bystrym nurcie pod jakimś powalonym drzewem dostrzegliśmy Ctenoluciusa hujeta beanhi, dużą srebrzystą iglicznię, podobną do C. hujeta i C. hujeta insculptus znanych na północy kontynentu południowoamerykańskiego. Zwykle pływające tuż pod powierzchnią, ryby te są niezwykle trudne do złowienia z powodu ich niezwykłej prędkości i umiejętności skakania na dużą wysokość. Później zatrzymaliśmy się w osiedlu Indian Chuco, gdzie powitał nas wódz o kamiennej twarzy. Ubrany był w ciemnobrązową wełnianą marynarkę, przy której nie było ani jednego guzika i szarawe spodnie, które najwyraźniej musiały być w jego posiadaniu od dziesiątków lat. Na szyi miał zawieszone małe szczęki jaguara a także talizman w postaci wyrzeźbionego w drewnie niedźwiedzia. Był niezwykle przyjacielski. Przedstawił nam swoje trzy żony, wszystkie swoje dzieci i wnuki. Podjął nas także strawą. Jego żony przygotowały gotowaną rybę gatunku Cichlasoma calabrense i potrawę zwaną „Platanos” – jest to potrawa z pewnego gatunku banana gotowanego do osiągnięcia konsystencji syropu.
Mała indianka z plemienia Chuco prezentuje rybę gatunku Cichlasoma calabrense
Zdjęcie autora
Cała rodzina wodza mieszkała w dużej chacie otwartej ze wszystkich 4 stron. Konstrukcja stała na 4 palach a dostać się do wnętrza można było tylko po pniu drzewa, w którym wydrążone były małe stopnie. Trudny do wchodzenia system łatwo pozwalał na powstrzymanie od wejścia niepożądanych gości. Wszystko co trzeba było zrobić w celu zabezpieczenia chaty to po prostu wciągnąć pień na górę. Nasz powrót do domu tego dnia został nagrodzony jednym z najbardziej niezwykłych architektonicznych widoków natury: brzegi rzeki upstrzone były licznymi dziurami, co upodobniało je do olbrzymiego plastra miodu. Wypełnione rzędami ślimaczych jajeczek, dziury te są domem kolorowych krabów słodkowodnych, służą także jako nocne schronienie dla Cichlidae. Tuż przed zapadnięciem zmroku 1,2 metrowa szmaragdowozielona iguana z białym grzbietem przepłynęła rzekę i wyłoniła się tuż przed nami na lewym brzegu. Wyglądało to tak, jak gdyby chciała zademonstrować nam swoją wdzięczną urodę. Wcześnie, następnego ranka czółno rozbryzgując wodę pomknęło w kierunku południowo-zachodnim wzdłuż niekończących się lasów mangrowych. Drzewa te zapewniają legowiska milionom krabów. Łowienie ryb było tutaj stratą czasu. Nurkowałem nieskończoną ilość razy, grzęznąc w błotnistym dnie, wydostając się z niego tylko dzięki pomocy naszego przyjaciela z plemienia Chuco. Wieczorem dotarliśmy do El Real – jednej z dwu wiosek położonych w rejonie Darien, gdzie sporadycznie docierają samoloty Twin Ottero latające regularnie w tych rejonach. Stara wojskowa ciężarówka bez dachu była jedynym pojazdem w tej mieścinie. Jej właściciel, do którego należał również sklep z artykułami spożywczymi i połowa El Real, zażyczył sobie 150 dolarów za przewiezienie naszego ekwipunku na odległość 800 m od rzeki na pas startowy, gdzie czekał już na nas nasz czarterowy samolot. Moja chęć, aby wejść głębiej w dżunglę nie zmalała nawet wtedy, gdy pilot powiedział, że lądowanie w górach Al-tos de Nique może okazać się niemożliwe. Ten łańcuch górski tworzy naturalną granicę pomiędzy Środkową a Południową Ameryką. Ze starej literatury wiedziałem, że istnieje indiański szlak prowadzący z Boca de Cupe do Cana przez bardzo gęstą dżunglę (ok. 4 dni marszu). Trakt ten był używany na początku stulecia przez Darien Gold Mining Company (Darieńskie Towarzystwo Górnictwa Złota), skonstruowano nawet małą linię tramwajową w górę. Lecz około 1916 roku gorączka złota znikła, a dżungla powróciła na dawne miejsca. Po pierwszej wojnie światowej wybudowano tam również pas startowy, lecz od dziesiątków lat był on nie używany. Mieliśmy tylko tyle paliwa, aby wystarczyło na dwa przeloty z maksymalną wagą bagażu 220 kg. Axel, Cristina i ja polecieliśmy pierwsi. Żałowaliśmy, że usunęliśmy drzwi (miało to umożliwić nam lepsze fotografowanie i filmowanie), gdyż na wysokości 1600 m było niezwykle zimno i wietrznie. W dole migały nam fioletowe, czerwone i żółte wierzchołki drzew. Mogliśmy zaobserwować jak gąszcz dżungli wdziera się na szczyty gór, podobnie jak w górach Nowej Gwinei.
Nad Rio Sabało
Pomimo złej widoczności zdołałem dostrzec otwartą przestrzeń na prawo od nas, właśnie w momencie, gdy zrozpaczony pilot zrobił nawrót w kierunku granicy kolumbijskiej. Krzyknąłem „mixra” (patrz). Pilot wykonał podejście, nadleciał nad krótsze niż 200 m pole i wylądował uderzając o nie. Natychmiast po opuszczeniu przez nas samolotu, odleciał, by powrócić z Pete-rem i Hansem, zanim mgła zamknie nas w swych kleszczach. Ku naszemu zdumieniu stwierdziliśmy, że w pobliżu zarośniętego lotniska mieszkają: stary Murzyn i rodzina Indian Chuco. W połowie drogi pomiędzy ich siedzibą a lądowiskiem stał barak, który przetrwał z czasów gorączki złota. Tutaj znaleźliśmy schronienie na noc. Malowniczy zachód słońca, na tle płomiennoczerwonego firmamentu, uwieńczył pogodnym wieczorem obfitujący w przygody dzień. Pilot umówił się z nami, że przyleci po nas za trzy dni o godz. 9.00, jeżeli tylko warunki atmosferyczne na to pozwolą. Gdyby pogoda uniemożliwiła nawigację, miał nas odebrać dnia następnego i tak aż do skutku. Znajdowaliśmy się w niedostępnych ostępach puszczy Da rien, w rejonie, gdzie zdarza się bardzo często, iż tygodniami nie można od bywać lotów. Wskutek trwającej tutaj 9 miesięcy pory deszczowej, mgły i dużej wilgoci tak powszechne są tutaj komary i malaria. Tej nocy długo usiłowałem zasnąć na starej twardej pryczy jakiegoś poszukiwacza złota, czując ciężar odpowiedzialności za czterech ludzi.