O wschodzie słońca zostaliśmy obudzeni przez bajecznie kolorowe papugi z rodziny Ara {Ara severa) z czubami koloru kasztanowego. Wypełniły one nasz górski obóz w Pało de las Letras, w prawie dziewiczej dżungli, w panamskiej części rejonu Darien, tuż przy granicy z Kolumbią. Po ugotowaniu strawy z kaszki na indiańskim palenisku, (było ono przygotowane z 3 pni drzew, które tworzyły coś w rodzaju trójkątnego stożka) wybraliśmy się nad rzeczkę Cana. Temperatura wody w tym bystrym przeźroczystym górskim potoku wynosiła 24°C, ciśnienie – 7.2, współczynnik twardości wody 5°n, przewodność o współczynniku 200. Naszą pierwszą zdobyczą była ryba z rodziny Lebiasinidae. Należy ona do rzadkiego rodzaju, który obejmuje łącznie 12 gatunków i które znaleźć można wyłącznie w Ameryce Południowej i Środkowej: 9 – na północ od Amazonki, 3 zaś – aż po Kostarykę. Ze względu na duże podobieństwo i wiele wspólnych cech charakterystycznych Lebiasinidae często utożsamiano z podobnymi do nich Trahirami (Erythrinidae) – rybami tygrysimi. Wszystkie te okazy Lebiasinidae, które złowiłem w Kostaryce, Panamie, Kolumbii i Brazylii żyją głównie w rzekach i strumieniach, w szybkim, bystrym nurcie, nigdy w wodzie o małej zawartości tlenu. Stanowią społeczności pokojowo usposobio nych, pięknych kolorowych ryb zbior nikowców. Szkoda, że rzadko są im portowane. Kilka niewiarygodnie pięknych ryb z rodziny Characidae pojawiło się przy brzegu. Jedna była niezwykłym okazem o błyszczącym kobaltowo – błękitnym korpusie, z czerwoną plamką w górnej części oka i z szeroką czarną pręgą zaczynającą się u nasady ogona i stopniowo przybierającą kształt litery ,”y”. Wszystkie jej płetwy były jasnobłękitne, płetwa analna miała białe ob rzeżenie. Dr Jacques Gery później sklasyfikował ją jako przypuszczalnie nowy gatunek Hemibryconów. Inna piękność była bardziej „klockowata”. Miała srebrzyste ciało, czerwono nakrapiane oczy, duże czarne plamy ogonowe i różowo zabarwione płetwy. Mógł to być Brycon argenteus (Meek i Hildebrand, 1913), nikt jeszcze nie widział ich w naturze za wyjątkiem tych dwóch odkrywców. Przez wiele lat nurtowało mnie pytanie, jakie były przyczyny tego, że w rejonie Ameryki Środkowej nigdy nie natrafiono na Cichlidae karłowate. Seth E. Meek i Samuel F. Hildebrand, którzy byli jedynymi posiadaczami ryb złowionych w rejonie Darien, w 1915 porównali swoje materiały z kolumbijską kolekcją prof. C. H. Eigenmanna. Jedną z konkluzji było, iż rybia fauna Panamy jest zasadniczo fauną Ameryki Południowej i że większość form przeszła z tamtego kierunku. Do pewnego stopnia jestem skłonny zgodzić się z tym poglądem, dlaczego jednak nie przeszły także karłowate? Możliwe, że rodziny Loricariidae, Pygidiidae, Cyclopidae i Callichthydae zrobiły to w ciągu 3-4 milionów lat (przypuszcza się, że był to okres potrzebny do uformowania się korytarza pomiędzy tymi dwoma kontynentami). Mogły one przetrwać okres olbrzymich zmian spowodowanych ciągłymi trzęsieniami ziemi i erupcjami wulkanów (Ameryka Środkowa jest regionem o największej koncentracji czynnych wulkanów), przystosować się do zmieniającego się nieustannie środowiska, lecz niemożliwe, aby uczyniły to ryby z rodziny Characidae (z wyjątkiem Gasteropelecus maculatus – gatunek, który żyje na powierzchni i może „wyprowadzić się”, gdy zajdzie potrzeba), jak również niemożliwe jest to w wypadku Gymnotidae i Cichlidae. Z tej ostatniej rodziny znalazłem tylko jeden gatunek podobny do południowo-amerykańskiego (nad Rio Cana, 1200 m nad poziomem morza): Aquiedens coeruleopunctatus. Ta jednya, mniejsza środkowo-amerykańska z gatunku pielęgnic (lecz nie karłowata tak jak Apistogramma, Crenicara, Taeniacara, Biotoecus) ma całkiem odmienne ubarwienie niż jej południowo-amerykański brat – bardziej pomarańczowo-czerwone płetwy i rzucające się w oczy świetliste plamki na ciele. Można by kontynuować te rozważania, lecz pozostawmy dalszą dyskusję na później. Na podstawie moich niezliczonych badań w terenie i wielu zdobyczy mogę stwierdzić z całą stanowczością, że jeszcze nie znalazłem dwóch takich samych rodzajów na obu tych kontynentach i oprócz tej jednej z rodziny Cichlidae. Wszystkie pozostałe są formami endemicznymi.
Indianka z plemienia Chocó
Nie ma pomiędzy nimi żadnego ogniwa łączącego, ponieważ duże ryby z rodziny Cichlidae rozprzestrzenione w całej Ameryce Środkowej nie dają mniejszym gatunkom szansy przeżycia. Żyją one w zupełnie różnym środowisku i w odmiennych warunkach wodnych. Nie ma tam praktycznie żadnego kwaśnego strumienia, rzeki czy jeziora,., wszystkie wskaźniki mają ph powyżej 7.0 do 9.0, a nawet więcej. Większość wód charakteryzuje się dużym współczynnikiem przewodności w przedziale od 200 do 4000. Miękka woda jest także tutaj rzadkością. Widziałem i zebrałem w Środkowej Ameryce wiele ryb z rodziny Cichlidae, znanych jako słodkowodne, a żyjących w wodach słonawych, jak również w Oceanie Atlantyckim i Pacyfiku po obu stronach Przesmyku Panamskiego. Nie znalazłem ich jednak nigdy w południowo-amerykańskich ani w słonawych, ani też w słonych wodach. Cichlidae środkowo-amerykańskie nie powinny być utożsamiane z południowo-amerykańskimi, ani ze względów naukowych (lecz pozostawmy ten problem naukowcom), ani w naszym akwarium. Wyjątkami mogą być te nieliczne gatunki, które pochodzą z południowo-amerykańskiego wybrzeża Pacyfiku, takie jak Cichlasoma festae, Aequidens rivulatus i in. Powróćmy jednak do naszej unikalnej przygody… Cristina kroczyła dzielnie na czele naszej grupy, idąc po kolczastych drzewkach (galhitos), mchu i pniach drzew tworzących „gościniec” w tej parnej, tajemniczej, dziewiczej dżungli. Wymachiwała maczetą jak tubylec. Axel, Hans, Peter i Christobal Moreno, jeden z tych tubylców, którzy nigdy przedtem nie widzieli białych, szli za nią niosąc ciężką sieć. Ja robiłem sobie „odskoki w boki” w celu fotografowania ogromnego bogactwa tutejszej flory jak: orchidee i bromelie w przeróżnych postaciach (ależ moja mama mogłaby mi pozazdrościć), niezliczone gatunki paproci i grzybów rosnących w wilgotnym środowisku. Przebadaliśmy rzeki Segetanil, Limon, Viejo i Grandę. Większość z nich zawierały bardzo mało wody. Rio Grandę, do której doszliśmy po całym dniu marszu, przyniosła największe rozczarowanie. Wielka Rzeka miała tylko 2 m (6 stóp) szerokości, a jej głębokość osiągała zaledwie 25 cm (10 cali). Zdołałem złowić jedną Aequidens i niezwykły okaz ssącego zębacza, który wyglądem przypominał afrykański rodzaj Chiloglanis, lech później okazało się, że był to Cyclopium pirrense. Ze swymi szerokimi ustami musiał być doskonałym zjadaczem alg. Miał czarny tułów z dwoma nieregularnymi jasnymi pręgami. W drodze powrotnej złapała nas tak silna tropikalna ulewa, że nawet drzewa baldachimowate nie dawały nam schronienia. Christobal i reszta grupy próbowali znaleźć schronienie pod olbrzymimi liśćmi na kształt skrzydeł lub kołnierzy wyrastających tuż u nasady bezpiennych czerwono ukwieconych drzew gatunku Cavanillesia platanifolia, ja zaś, starając się przekrzyczeć szum gwałtownie spadającej wody, wrzeszczałem że musimy iść dalej, gdyż ta ulewa tak szybko się nie skończy. Cristina, w swoich złotawych botkach na wysokich obcasach, poślizgując się na błyszczących paprociach i grzęznąc w głębokim mchu, raz po raz wpadała w kałuże błota, by po chwili znowu przewodzić grupie mężczyzn. Do naszego obozu dotarliśmy późno w nocy. Byliśmy wszyscy przemoczeni do suchej nitki. Gorącą zupę z soczewicy, ugotowaną przez Cristinę, powitaliśmy z ogromną radością. Soczewicę udało się znaleźć Cristinie jakimś cudem w starej opuszczonej chacie poszukiwacza złota. Prawdopodobnie soczewica pochodziła jeszcze z 1916 r., kiedy biali opuścili ten obóz. Tej nocy zasypiałem z poczuciem ogromnej wdzięczności dla Cristiny. O wschodzie słońca, obładowani jak muły, opuściliśmy obóz. Naszym celem było sfinalizowanie drugiego etapu przeprawy przez Darien. Chcieliśmy dotrzeć do źródła Rio Seteganti w Alturas de Nique, przy granicy z Kolumbią. Zdobywając szczyt o wysokości 1200 m (3600 stóp), udowodniliśmy możliwość realizacji naszego przedsięwzięcia. Po raz drugi w historii biały człowiek przedarłby się przez El Tapon del Darien”, lecz tym razem nie wspomagany przez oddziały wojskowe tak jak miało to miejsce w pierwszej wyprawie. Po 6 godzinach marszu w żółwim tempie, wzdłuż rzędów jaskrawożółtych cylindrycznych kwiatów gatunku Heliconia, które przywabiały swym zapachem zapylające je kolibry i niezliczonych Marantas (rośliny modlitewne, rytualne), wskoczyłem wyczerpany do Rio Seteganti. Ten ciemny najniższy odcinek dżungli stanowi niezwykle widowiskowe środowisko naturalne. Trzeba przecież sobie uzmysłowić, jak trudno jest roślinom wzrastać w tych wiecznie zacienionych piętrach dżungli, gdzie tylko 5% światła słonecznego przedziera się przez baldachimowate liście drzew. Tylko pojedyncze promienie słońca docierają do podłoża, a przecież między kępkami grzybów wyrastających wszędzie z pni drzew rosła Calathea zebrina – roślina o eliptycznych liściach przypominających kawałki wybornego aksamitu o wymyślnym deseniu. Rósł tam również Philodendron scandens (filodendron pnący) o małych ciemnozielonych liściach w kształcie serca zwisających aż do ziemi, podobnie jak stożkowate szyszkowate) kwiatostany imbiru (Zingiber spectabile). Wszystkie te rośliny zafascynowały mnie ogromnie. Nie jestem w stanie wyrazić słowami urody czaru i piękna natury, tego, co czuję i jak odbieram życie, gdy znajduję się w świecie najbardziej spójnej, kompleksowej wspólnoty roślinnej – w dżungli tropikalnej.
Curimata altamazonica
Z rozmyślań wyrwał mnie chłód bystrej górskiej wody (23C) i widok tuż pod jej powierzchnią olbrzymiej kolorowej ryby z rodziny Cichlidae. Poprosiłem pozostałą czwórkę o pomoc w ciągnięciu trzydziestometrowej sieci. Rio Seteganti, nad brzegami której rosną Spathiphyllum o śnieżnobiałych kwiatach, pełna jest powalonych drzew i dryfujących kłód, podobnie jak Rio Grandę, dopływ Rio Tura, co uniemożliwiało zarzucenie sieci. Wszyscy więc ustawiliśmy się w kole, trzymając tylko część sieci, zanurzyliśmy ją w wodzie głębokiej ok. 3 m i tym sposobem wpędziliśmy rybę do pułapki. Był to wspaniały Geophagus crassilabris, z czerwonym guzem na głowie, o wydłużonym niebieskawym pysku (charakterystycznym dla większości gatunku Geophagus) i wystającymi wargami przystosowanymi do wybierania małych żyjątek planktonu z błota lub piachu. Miał sterczące czerwone płetwy brzuszne, wszystkie pozostałe były jaskrawo żółte, a jedynie grzbietowe obrzeżone lekko różowym paskiem. W pierwszej chwili z powodu rzucających się w oczy kolorów pomyślałem o jakimś nowym gatunku, lecz dr Gosse przekonał mnie, że jest to jednak Geophahus crassilabris. W każdym bądź razie takiej gamy kolorów nigdy jeszcze wcześniej nie widziałem. Inna wspaniała zdobycz to Cichlasoma of septemfaciatum. Para wspaniałych 5 i 7 cm długości ryb o czerwonawo-pomarańczowo połyskujących łuskach bocznych. Ten jaskrawy kolor zakłócony był jedynie 8 czarnymi plamami umiejscowionymi w środku boku i chwilami przechodzącymi w ciemne pręgi, lecz jedynie w górnej linii bocznej. W oczy rzucała się również duża smolistoczarna plama usytuowana w środkowej części zielonkawej płetwy brzusznej, o złotawej nasadzie, bardziej dominująca u samców. Wyłowiliśmy również Caracidum sp. (jeżeli chodzi o tę rybę do tej pory nie wiadomo było, że żyje ona w Środkowej Ameryce), Rhamdia cf. wagneri, pięknego miecznika (Apternotus rostratus), kilka Pimelodella chagresi, Ancicstrus, prawdopodobnie prawdziwą A. spinosus, Hypostomus sp., Lasiancistrus sp, Chaetostomus fischeri. Były także Pygidium striatus, Labiasina sp., kilka niezwykłych Cyclopium pirrense. Złowione Characoidaes należały prawdopodobnie do rodzajów Gehyrocharax, Hemibrykon i Compsura, lecz niestety – cała ta kolekcja zaginęła. Wszystko to, co udało się złowić na granicy kolumbijskiej, wynagrodziło nam nasze trudy i cierpienia w czasie wyprawy. Teraz powrót wydawał się niezwykle łatwy. Trzydziestokilogramowy bagaż na plecach w ogóle nie ciążył. Przez całą drogę nurtowała mnie jedynie myśl, czy naszemu pilotowi uda się jutro wylądować. Peter, mój najdroższy przyjaciel i wieloletni towarzysz podróży, był już na nogach o 4 rano i zabrał się za przepakowanie ryb. Axel i ja wkrótce dołączyliśmy do niego. W blasku ogniska nasze nagie, opalone na brąz ciała i para buchającą z ust w tych chłodnych godzinach porannych wśród opadającej mgły, musiały wywoływać u obserwujących nas Indian mieszane uczucia. O godz. 10 ujrzeliśmy małą Cessnę przedzierającą się przez mgłę. Cessna wylądowała pomyślnie. Po 3 obfitujących w przygody dniach – z dala od cywilizowanego świata – znów mieliśmy grunt pod nogami. Cristina, Peter i ja unieśliśmy się z naszym pilotem w powietrze w kierunku Sambu – na wybrzeżu Zatoki Darien od strony Pacyfiku. Po 1,5 godz. wylądowaliśmy na wyboistym pasie startowym, gdzie rzadko lądują małe samoloty. Był tam również odnowiony dworzec lotniska – chata kryta liśćmi palmy. We wczesnych godzinach popołudniowych przybyła druga grupa: Hans i Axel z rybami. Ze względu na ograniczone obciążenie nigdy nie mogliśmy lecieć razem. Nasz pilot musiał brać ze sobą zapasowe paliwo, gdyż było ono prawie nieosiągalne w rejonie Darien. Z powodu tak rzadkiego wydarzenia, jakim było przybycie białych, oczekiwała nas cała ludność wioski, około 40 ludzi. Ta mieszanka ludności negroidalnej i indiańskiej, głównie Indian Chocó, okazała nam wielką pomoc: w mgnieniu oka udało się zorganizować łódź, i to nawet motorową. Miejscowy ksiądz sprzedał nam trochę paliwa i wkrótce dopłynęliśmy w górę Rio Sambu. Ta raczej duża rzeka, o mulistej, gorącej wodzie (33°C) podlega wysokim przypływom wskutek oddziaływania Pacyfiku, podobnie jak rzeka Tuira. Ponieważ nie istniały żadne raporty ani ichtiologiczne sprawozdania z tego obszaru, chciałem skorzystać ze sposobności i zbadać rejon zwany „Distrito de Chepigana”. Teren ten odgrodzony jest od zachodu przez ,”Serrania del Sapo”, od południowego zachodu – przez ,”Serrania de Junguruido”, od południa – przez „Altos de Aspave”, od południowego wschodu – przez „Alturas de Nique”, i wreszcie od wschodu – przez „Serrania de Pirre and Bagre”. Wszystko to razem sprawia, że dorzecze rzeki Sambu jest całkowicie odizolowaną doliną.
Członkowie wyprawy nad Rio Sambu
Byliśmy na wysokości poziomu morza. Upał był nie do zniesienia. Wyschnięta płaska ziemia, gleby głównie piaszczyste, a wszystko to konsekwencje bezmyślnego wyniszczenia lasów. Niestety, i my, biali, mieliśmy w tym swój niechlubny udział. Nagle, tuż przed wejściem na Rio Tigre, stanęliśmy twarzą w twarz z kilkoma tubylczymi rybakami. Za pomocą długiego sita złowili kilka dużych okazów rodzaju Hypostomus i piękny egzemplarz Cichlasoma calobrense. Gdy wyszli na brzeg, obejrzałem dokładnie ryby. Cichlasoma miała ciało pokryte małymi rdzawoczerwonymi cętkami i dużą czarną plamę w środku każdego boku, poniżej tylniego odcinka kręgosłupowej części grzbietu. Była też mniejsza czarna plama u nasady górnej części ogona. Jedna ze zdumiewających historyjek dotyczących Cichlasoma calobranse, według sprawozdań Meeka i Hildebranda z 1913 roku, podkreślała fakt, że była to jedyna ryba z rodziny Cichlidae stwierdzona w dorzeczu Sambu i w innych częściach Panamy. Wszystkie inne ryby z tej rodziny wydają się być formami endemicznymi, o czym miałem przekonać się dopiero później.
Hypostomus wuchereri
Tak bardzo pragnąłem znaleźć więcej ryb, że za pomocą łamanego hiszpańskiego, poprosiłem Indian Chocó, aby łowili jeszcze dla mnie. Sambu była bardzo głęboka, prąd bardzo bystry, co znacznie utrudniało łowienie. Indianie płynęli łodzią wydrążoną z pnia i wlekli za sobą sieć w poprzek koryta rzeki. Jeden z nich i ja ciągle nurkowaliśmy na głębokość 5 m (15 stóp), aby przytrzymać sieć na dnie w celu uniemożliwienia rybom ucieczki. Oprócz Hypostomusa ponad 50 cm i krokodyla złowiliśmy niewiarygodny okaz z rodziny Cichlidae. Był to „potwór” o długości 55 cm, największy jakiego kiedykolwiek widziałem. Indiańscy rybacy powiedzieli, że łowili już większe. Ten zielony „diabeł”, jak go nazwaliśmy, o krwisto-czerwonym zabarwieniu części piersiowej miał niezwykle duże zęby. Nieregularna pozioma czarna linia zaczynała się tuż nad oczami i biegła aż do końca płetwy brzusznej. Cały pokryty był ciekawymi świetlistymi białymi plamami na tle mundurowej zieleni. Miał siłę porównywalną do tej, jaką dysponuje aligator. Złowiłem parę takich „potworów” i proszę nie pytać o to, ile wysiłku kosztowało mnie utrzymanie ich przy życiu. Później, w górze Rio Venado, zatrutej rzeki, znowu moja trzydziestometrowa sieć była w akcji. Złowiłem tam 2 prawie metrowe ryby-piły, co przypomniało mi o mojej wcześniejszej przygodzie ze słodkowodnymi rybami-piłami złowionymi w północnej Australii, które pływały teraz w Berlińskim Akwarium. Także te ryby rodzaju Pristis były bardzo spokojne, sprawiały wrażenie oswojonych, gdy głaskałem je po brzuchu. Jestem pewny, że wyczuwały moją troskę. Niestety, nie dysponowałem odpowiednimi kontenerami, nie było więc możliwości przetrzymania ich. W związku z czym zwróciłem im wolność. Zastanawiało mnie tylko to, że znalazłem je tak daleko w górze rzeki. Woda była tutaj gorąca (34°C), ciśnienie: 7.0, twardość wody 4°n, a współczynnik przewodności wynosił 220, zaś podczas przypływów wielkości te wzrastały następująco: ciśnienie do 7,7, twardość do 18°n, a przewodność do 750. Mieliśmy jeszcze jednego zielonego diabła w sieci i Axel zapragnął zjeść tego większego na obiad. Włożył palec w paszczę ryby, aby ją podnieść i wydał okrzyk bólu popłynęła krew. Naszą sieć wypełniło mnóstwo ryb: setki Curimata, C. calobrense, Cheatostoma sp. i Hypostomus. Dalsze łowienie stało się bezcelowe. My mieliśmy wystarczająco dość, a Indianie Chocó mieli kosze pełne ryb. Ryb starczyłoby co najmniej na tydzień. Po powrocie do Sambu, późno w nocy długo dyskutowaliśmy o niewiarygodnie bogatej faunie tego obszaru. Zdecydowaliśmy, że przed naszym odjazdem odwiedzimy jeszcze Rio Sabało. Wiedzieliśmy, że dotrzeć tam można jedynie po błotnistej ścieżce lądowej. Wyruszyliśmy więc o godz. 5 rano i maszerowaliśmy 3 godziny. Ta maleńka indiańska wioska w środku dziewiczej dżungli, położona nad brzegiem rzeki, była małym rajem. Spokój, cisza i harmonia czyniły ten nietknięty cywilizacją zakątek miejscem szczególnym. Tutaj Indianie Chocó wiedli swój żywot zgodnie ze starymi tradycjami, pielęgnując swoją kulturę. Było to życie niezakłócone ingerencją białych. Pozostał nam tylko jeszcze jeden, jedyny dzień do chwili, gdy nasz pilot przyleci, aby zabrać nas z „lotniska” w Sambu, lecz to, co ujrzeliśmy, warte było wyczerpującego marszu. Ciepły stosunek Indian, ich pomoc, współpraca oraz zaoferowanie przez nich chaty i żywności było dla nas nagrodą za poniesione trudy. W jeszcze większą euforię wpadłem, gdy odkryłem nowe gatunki Phenagoniates, po raz pierwszy złowiłem prawdziwą żywą Geophagus pellegrini w tej części świata i nową bardzo kolorową Cichlasoma panamense. I jeszcze całe mnóstwo różnych pięknych okazów ryb, które miały być przewiezione żywe i którym należało zapewnić przetrwanie, zanim flora i fauna tych pozostałych 37% lasów panamskich zniknie po ich całkowitym wytrzebieniu. Och, Sabało, powrócę tutaj, nim będzie za późno!