Czas uciekał. Moje 48 godzinne specjalne zezwolenie (nie mogłem zdobyć na czas wizy) na pobyt w Kinszasie (Zair) kończyło się. Przedstawiciel Urzędu Imigracyjnego zapowiedział mi, że jeżeli nie powrócę w terminie, to skonfiskuje mój paszport i bilet powrotny. Wydano mi zezwolenie tylko na te kilka godzin… Miałem jednak dużo szczęścia. Z dwoma rzadkimi okazami (w tym z jedną bardzo unikalną i piękną rybą) odleciałem bardzo punktualnie (9 godzin opóźnienia, ale to bardzo punktualnie jak na Afrykę Zachodnią).
Autobus w Kinszasie od dawna
już nie jest sensacją
Dwie godziny trwały poszukiwania mojego paszportu i biletu lotniczego w ogromnym stosie skonfiskowanych paszportów leżących jak sterta rupieci na podłodze w kanciapce pracowników Urzędu Imigracyjnego, gdzie dwóch facetów, pracujących w godzinach nadliczbowych, głośno pochrapywało. Pomimo że, tacy ludzie jak Pierre Brichard i później inni eksportowali ryby przez ponad dwa dziesięciolecia, niektóre popularne gatunki z rzeki Zairu nie były prawie w ogóle złowione i wywożone. Czułem, że ponownie zaistniała potrzeba zorganizowania jednoosobowej ekspedycji do Czarnej Afryki, której celem byłoby uświadomienie lokalnych rybaków jakie istnieją skarby, na które oni normalnie nie zwracają uwagi i które, jeżeli znajdują się w ich sieciach, wrzucają z powrotem do rzeki. Odbyłem już ponad 100 ekspedycji i za każdym razem przywiozłem nowe i rzadkie okazy ryb, aby w ten sposób wzbogacać nasze hobby, uatrakcyjniać je i czynić bardziej satysfakcjonującym. Przybycie na lotnisko w Niji zapierało mi dech w piersiach. Byłem jedynym pasażerem opuszczającym lotnisko, który chce podróżować do Zairu, a przecież załatwienie wizy zabiera czasami dwa lub więcej miesięcy, założywszy, że otrzyma się zgodę. Kiedy otwarło się przede mną wyjście na trap po ośmiu godzinach lotu, zostałem odurzony gorącym powiewem (kiedy opuszczałem Niemcy, kraj pokryty był śniegiem, a temperatura wynosiła 17°C poniżej zera). Termometr tutaj wskazywał 37°C w cieniu.
Heiko Bieher przygotowuje
kolację w „hotelu „
Na pomoc tubylców zawsze
można było liczyć
Z płyty lotniska skierowałem się do autokaru – niebezpiecznie przeciążonego (większość pasażerów wisiała z boku jak małpy na drzewach, z jedną ręką lub nogą zaczepioną o uchwyt wehikułu), wjechałem do miasta, po bolesnej przeprawie z urzędnikami imigracyjnymi i stratą 50 dolarów na napiwek. Roger, mój przyjaciel, nie otrzymał depeszy, którą do niego wysłałem. Telex był unieruchomiony od dwóch tygodni, telefon nie działał, a urzędnik pocztowy, zwykle śpiący w czasie najgorętszych godzin pracy na stercie nagromadzonej korespondencji (widziałem to wielokrotnie), dostarczał najpilniejsze telegramy z miesięcznym opóźnieniem, a listy, jeżeli w ogóle dochodziły, były dostarczane po kilku miesiącach… Mój przyjaciel bardzo zdziwiony powitał mnie w swoim zaciszu. Posiadłość otoczona jest trzymetrowym murem, tak żeby nikt nie mógł zajrzeć do środka, a w nocy wspiąć się na ogrodzenie, co nie jest bez znaczenia w okresie nasilającej się przestępczości. Pamiętam jego i Janinę żyjących z dnia na dzień na walizkach, kiedy Mobutu objął dożywotnią prezydenturę i ogłosił niepodległość w 1960 r. Mało się od tego czasu zmieniło. Przypuszczam, że nadal muszą żyć codziennie w obawie przed nakazem opuszczenia kraju, gdyż biali nie są tutaj mile widziani. A przecież ta zaprzyjaźniona para Belgów mieszka tutaj od ponad 40 lat, tutaj jest ich dom. Są dwojgiem spośród tych niewielu Europejczyków, którzy pozostali.
Zachód słońca nad rzeką Zair
Następnego ranka bardzo wcześnie pojechaliśmy jeepem nad rzekę Zair. Była w znacznym stopniu wyschnięta, jej wody miały kolor rdzawo-czerwony, wiele skał, które zwykle znajdują się pod wodą, połyskiwało w jaskrawym, porannym słońcu. Przejeżdżając nad i pod niemal nieprzejezdnymi przeszkodami utrudniającymi podróż, czterokołowy wehikuł sprawował się świetnie i w końcu, w samo południe dotarliśmy do przejrzystego strumienia wpadającego do rzeki Kongo (obecnie Zair).
W lesie często można było
spotkać niebezpieczne rośliny
Pomiędzy skałami znaleźliśmy Sfeafocrarus tinanti (syn.: Leptoiilapia tinanti), pieięgnicę o dziwnym kształcie głowy i bardzo delikatnych ciepłych kolorach. Posiada ona wydłużony kształt, jasną, czerwonoźółtawą ostrą płetwę grzbietową, zaczynającą się tuż za głową, a kończącą się prawie u nasady ogona, ze zdumiewającą czarną kropką usytuowaną mniej więcej na wysokości dwóch trzecich grzbietu. Ciało i ogon jest koloru czerwonego czasami jasno niebieskie. Niezwykłe także są cztery szerokie pionowe pręgi, pierwsza zaczynająca się tuż za głową, a ostatnia kończąca się tuż przed ogonem. Inną niespodzianką czekającą w tej prawie chemicznie obojętnej, ale bardzo miękkiej wodzie (poniżej 1 °n) była prawdziwa Eufrop/ellus debauwi). Wielokrotnie mylono ją z gatunkiem nigeryjskim, który chociaż zawsze jest osiągalny, nie jest jednak tą rybą. Nigeryjska odmiana to Eutroplellus vanderweyeri (syn.: E. buffei), znacznie ciemniejsza i bez silnej, ciemnej linii w niższej partii ciała oraz bez czerni w górnej i niższej partii ogona. Natomiast Eufropiellus debauwi ma bardzo jasny, delikatny, czerwony kolor ciała i jest bardziej aktywna. Pływająca jakby niepostrzeżenie ale tak szybko, że trudno podążyć za nią wzrokiem. Jest to najbardziej nerwowa ryba, na jaką się kiedykolwiek natknąłem.
Piękny Synodonfis angelicus Fot.: H. J. Richter
Uwieńczyłem moją przymusowo krótką wizytę w tej części Afryki niewiarygodnym zbiorem Synodontis angelicus – tą do niedawna chyba najdroższą i najbardziej poszukiwaną rybą akwariową (pewien biznesmen wymyślił, że byłoby bardzo chytrze zwiększyć roczną produkcję ze 100 sztuk do ponad 5000, co spowodowało natychmiast spadek ceny detalicznej z 350 dolarów amerykańskich do 30, a nawet poniżej i jeszcze większe obniżenie popytu). Ta ryba jest moją ulubienicą i przez ostatnie dwa dziesięciolecia miałem ponad 300 różnych jej form kolorystycznych.
Heiko Bleher
szuka w nurtach rzeki Zair Eufropiellus vanderweyesi
Miałem również jedną taką, która potrafiła rozpoznać mnie w grupie ludzi zza szkła mojego domowego zbiornika, a nawet poprzez drzwi prowadzące do salonu, gdzie była ulokowana. Brzmi to nieprawdopodobnie, lecz jest to prawda, sprawdzałem to wielokrotnie. Ryba ukazywała się tylko wtedy, gdy pojawiałem się w domu, nikt inny jej nie widywał, nawet moja żona, kiedy byłem poza domem. Jak tylko wracałem i kładłem rękę na zewnętrznej klamce drzwi prowadzących do salonu, ryba ta wychodziła ze swojego ukrycia. Pokarm również przyjmowała tylko z mojej ręki. A są ludzie, którzy mówią: ryby nic nie czują. Unikalny wzór na ciele jest odmienny dla każdej z ryb, mają one swoją własną tożsamość. Nigdy też nie znajdzie się dwóch ryb o jednakowym ubarwieniu. Kolekcja ryb takich jak te jest znacznie bardziej interesująca niż bajecznie kolorowe znaczki. Fot.: autor.